Nawigacja mobilna menu

Urodził się w czasie, gdy PRL liczył sobie ostatnie lata całowania rzeczywistości. Wyniósł z niego zaledwie dwa wspomnienia. Pierwsze – cudowne i smaczne bloki (zamieszkałych co najwyżej przez okruchy kruchych wafelków). Drugie – kogiel-mogiel i chleb z cukrem. Ten drugi zwłaszcza stał się głównym bohaterem jednego z jego wierszy. Jak sam przyznaje, za poezję zabrał się, bo była głupio prosta do napisana w wieku 10 lat. Rymy częstochowskie determinowały jego emocje przez kilka miesięcy. Potem na długie lata zapomniał o pisaniu. Przypomniał sobie o poezji dopiero w technikum budowlanym. Stamtąd wyniósł nie tylko tytuł technika (zbędny do dziś), ale wiele książek i słów. Z tych ostatnich powstały pierwsze wiersze. Jeszcze niedokładne, z pogubionymi literkami, przecinkami i emocjami. Trafił z tym workiem do bytomskiej grupy poetyckiej „Obok Sceny”, gdzie banda wtedy młodych oszołomów pomogła go ukształtować. Stąd w ciągu kilku następnych lat otrzymywał wyróżnienia na turniejach poetyckich w Bytomiu i Piekarach. Większych sukcesów być może i nie ma, ale jak sam mówi, sukcesem jest to, że nie popadł w marazm codzienności i nadal wraca w ramiona poezji.

 

Bezwarunkowo

On jeszcze jest.
Książkom na półkach nadaje tytuły
mojego imienia. Zanosi się
palcami po każdym pojedynczym grzbiecie.

Widzę, że spływa w kilku słowach
po biurku uprzątniętym ze zdjęć.
Odkrywa sierść kota białą,
żeby nie było wątpliwości.

Wiesz.
To dziwne.
Cisza, w której do walizki
pakuje moje powieki, jest zbyt głośna.
Zwraca uwagę na plamy
urządzone na dywanie. Twierdzi,
że to ślady jakie zostawi pojutrze.

Słuchaj.
On jeszcze jest.
Dotyka ścian, na których
zawiesiłam korale. Udaje,
że nie przygląda się tyłowi mojej głowy,
że nie czuje zapachu unoszącego się
spod palców.

Patrzy.
Jeszcze jest.

Jestem mężczyzną, który przesypia każdą wiosnę

Biel to bierność, bierność osoby, na którą patrzą, schwytanej w pułapkę. Czerń to źrenica oka, ekran na końcu filmu, serce mężczyzny, który cię porzuca, by zasnąć albo odejść – Marylin Monroe

Ciało jest starsze niż umysł – co wieczór powtarzamy
w zbrodniach. Spierzchnięci zimą
przesypujemy się przez poranki jak piasek.
Kawę na śniadanie ubieramy w bierność.

Osiadamy wolniej na ustach jak kożuch na mleku

Na ławki spadamy oddychając za ręce.
Snujemy się. Schwytani w negatyw słońca
przekonujemy drzewa, że nie powinny krwawić do jesieni.

Odbijamy się od liści, potykamy się o igły

Szaleństwo. Tak mówią o miłości zdarzającej się
w sypialni, powtarzanej w książkach na ekranie, nocą.
Niesieni na białym koniu przestajemy być bajką.

Jestem mężczyzną, który zasypia na końcu filmu

Epitafium dedykowane

I trymestr

Podmuchaj mi w oczy. Mówiłaś, że
to podobno zatrzymuje lato w skroniach.
Przestańmy więc udawać sierpień, wygładzać
przez skórę niewyrośnięte pośladki. Przecież
to oczywiste. Coś na kształt łzy nie
odżywia się jeszcze tembrem
twojego śmiechu. Nie.

II trymestr

Wrzesień nigdy nie smakował
tak dobrze. Nawet pożółkłe usta
wyglądają bardzo apetycznie. Napijmy się
morza. Skierujesz oczy na najmniejsze
zmarszczenia dłoni. Ukołyszesz je,
poukładasz, złożysz na karb zmęczonej
podróży. Pamiętaj, to tylko cień
przemieszczający się w okolicę pępka.

III trymestr

Zobacz jak ona szybko rośnie. Jeszcze wczoraj
nie miała wykształconego dotyku. Uginała się
pod każdym spojrzeniem, jakie rzucało lustro.
Zabiega o nas. Pociąga za twój żołądek i
skłania do tego, abyś jeszcze chwilę poudawała
poranek. Nic z tego. Z gardła nie wychodzi
płacz Zuzanny. Przecież ona już nie istnieje.

 

Mój Nikifor

Kornelii Ch.

To jak być kochankiem sztalug.
Nagość odwraca znaczenie gry wstępnej.
Przestrzeń między łopatkami wypełniasz
imitacją ust, grając
barwy zapomniałaś,
że nie ma purpurowych drzew.

Wiesz,
do roli nie potrzebujesz wady wymowy
ani zadeklarowanego analfabetyzmu.
Tym razem wystarcza wyjście poza ramy własnego ciała
i sprawdzenie miękkości pejzażu.
Połącz to wszystko z niedojrzałym pergaminem
który opadając wyjątkowo nie krzyczał ideami.

Zawsze byłaś drugoplanowa.
Spod pędzla nie wyrosło
anatomiczne dzieło – szczegółowo opisana twarz
z naciskiem na piętno.
Stwierdziłaś tylko, że moje łózko
nie zasługuje na miano wystawy.

Nie.
Nie przyodziewaj słów w temperę. Niech płótno będzie
szorstkie, podłożone kłótnią.
Paczka papierosów powinna wystarczyć
na kilka pociągnięć i
nie proś o więcej.

 

Pożegnanie Il Capitano

Futbol dał mi wiele radości. Wśród nich naprawdę mało było przykrych zdarzeń. Za takie mogę uznać niektóre porażki, ale one są częścią piłki, więc trzeba je zaakceptować – Paolo Maldini

18 maja 1994

Pamiętam moment, kiedy pierwszy raz
wybiegłem za tobą na boisko.
Na kolację jadłem chleb z cukrem
(dlatego ząb mądrości
rozleciał się, zanim wyrósł), a przez
drzwi pokoju przeciekał zapach
wódki maczanej w ustach ojca.

Już wtedy z elegancją przemieszczałeś się
między linią obrony i ataku
precyzyjnie wytrącając z równowagi
przestrzeń między boiskiem, a trybunami.

14 czerwca 1996

Biegałem wtedy za piłką
w dziurawych tenisówkach, do których
wpadał żółty żwir, a wypadał czerwony.
Nie rozumiałem co znaczy po włosku płakać,
ani dlaczego matka ma do mnie pretensje,
że się nie uczę. Wiedziałem, że nad słowem
nożna znajduje się piłka pobudzająca wyobraźnię.

Sukces narodził się w bólach.
Piłka rozrywała siatkę skóry, a każde
kopnięcie było na wagę powietrza.
Christian wytrwalej znosił napierające
mięśnie Adriany niż włoska defensywa
czeskie ataki. Uwiązany pępowiną
płakał wraz z włochami.

31 maja 2009

Moją obiecującą karierę futbolisty
przerwały hormony, papierosy, wódka i kontuzje.
Raka trawiącego moją rodzinę
pochowałem wraz z ojcem.

Kiedy cię żegnano Florencja płakała.
Piazza della Signoria opustoszał.
W wieczornych wiadomościach
obchodzono 21 światowy dzień
bez papierosa. Zapaliłem 22.

 

Ulica marzycieli

Wszystkie opowiadania traktują w gruncie rzeczy o miłości – Robert McLiam Wilson.

Na murze Peace Line rozbryzgane twarze wyglądają
nieapetycznie. Usta zaciśnięte w pocałunku jak u masek
wylewają świst wiatru na niekończącym się balu
dance macabre. Udawanie cywilizacji zaczyna się dopiero na Poetry Street,
gdzie niejaki Jack konsumuje nagość Mary
czule rozrywaną przez eksplozje w centrum Belfastu.

Wybuchające bomby są świadome tego, że nie oddychają.
Mimo to delikatnie liżą rozerwane korpusy, do których nie tak dawno
tuliły twarze dzieci cierpiące na ciszę. Subtelny śpiew syreny
oznajmia przyjazd karetki wiozącej ulgę dla budynków
przesiąkniętych zawiesiną krótkiego krzyku zmieszanego ze śniadą cerą.

Belfast, ten kruchy organizm złożony z domów, dróg i parkingów
przypomina konglomerat ciał wrośnięty między łyse wzgórza.
Zwłoki walają się po nim niczym przecenione owoce, a niejaki Jack
kupuje bukiet tulipanów nagiej Mary.

 

Potwór, którego znam

Czekasz na mnie odkąd budzik przetarł
mi oczy porankiem. Nie pozwalasz zwilżyć
języka brzegiem kubka tylko traktujesz
jak marionetkę, która straciła prawo
do zagłębienia dłoni w grzbiecie kota.

Nawet w czasie seksu nie pozwalasz swobodnie
oddychać w stronę kobiety. Siadasz na mnie, wbijasz
zęby w szyję, drapiesz po oczach. Wyrzucasz wraz z
pościelą poza akt. Ćwiczysz sceny w oknie, na balkonie,
wciągasz mnie razem z powietrzem. Patrzysz tym swoim
przekrwionym, ciepłym okiem, na mijającą noc.

Jesteś cholernie zmęczony. Policzki nie są tak
mocno naciągnięte na kości jak kiedyś. Obite żółcią
skronie spadają na wychudzone źrenice. Nos masz
przygarbiony, zmęczony świeżym oddechem.
Wypuszczasz nim szaroniebieskie żagle
rozpływające się przy palących kikutach latarni.

Wiem. Starasz się mnie zabijać powoli.
Liczysz na to, że puszczę cię pierwszego
przez filtr. Że pozwolę spacerować po języku,
popatrzeć w sufit podniebienia, przecisnąć
przez gardło. Lubię tak się z tobą przekomarzać
na przystanku, w pubie, w łóżku. Szkoda, że
w coraz krótszych, intymnych ujęciach,
gaśniesz jak klatka kończącego się filmu.

 

Marzyciele

w aktach tłumy
milczą niezręcznie udając kukiełki myślą
że da Vinci znów posypie nimi ściany – oderwie
od wieczerzy i rzuci światłem od niechcenia

to światło drapie
szuka tłumu schowanego w cieniu bioder
obejmuje blizny pod kolanami
więzi ciała w palecie tłustych plam

plamy łuszczą się
zasypują świadków grymasami
szepczą do lustra zacierają ślady
zawieszone w ramach bliskości

w ramach akty
paznokcie zatopione w palcach animują
poruszenie zaciągają skórę na ramionach
nie patrząc nikomu w oczy

 

Inaczej

Twój dom to miasto oddychające
milionem cegieł. Rozmawiasz z nim,
tulisz się do jego świateł, wsłuchujesz
w rytm kroków. Przez jego mury czuć
jak bije twoje ciało, jak broni się
przed hormonem płaczu.

Ten dom jest jak grobowiec, który wypełnia się
jedynie echem włosów spadających na podłogę.
Mógłbym w nim zamalować miejsca,
gdzie umierałaś późną nocą.
Pędzel wodziłby cię gwałtownie
po brzegach łóżka, czasem od niechcenia
pieszcząc głuche od kolorów ściany.

Twoje epitafium wsadziłbym w ramę
portretu powieszonego na najwyższym szczycie
chodnika. Tak, byś zobaczyła jak miasto oddycha
bez ciebie samym rytmem kroków.

Retrospekcja

I

Powietrze skrzypi od wielu słów.
Krzyczą do siebie, pytają o drogę między
wersami. Spadają z akapitu poza margines.
Tam, zagubione pod twoimi paznokciami, żeglują
po liniach papilarnych w stronę zdań.

II

W jej palcach jest coś mimicznego.
Przemarsz po brudnej klawiaturze
dodaje jej gracji. Półmrok rzuca
coraz więcej cieni na twarz – stara się ją skryć
przed wzrokiem monitora. Spóźnił się.
Szybsze były włosy obejmujące powieki.

III

Czekamy na autobus obserwując
kulawego gołębia wydziobanego z ziemi.
Zima okrutnie oddycha w naszą stronę.
Odbiera ciepło tam, gdzie zatrzymały się
nasze dłonie. Sprawdzamy rozkład
godzin na tygodnie. Czekamy.

IV

Miasto świeci. Napisałem o tym
na pierwszej stronie gazety. Resztę
wypełniłem tobą. Po brzegi
zawiniętą w koc.