Nawigacja mobilna menu

Martyna Pankiewicz-Piotrowska – absolwentka politologii i dziennikarstwa z Wrocławia. Pochodzi z Warty, gdzie jej korzenie sięgają XVII wieku. Miasteczko jest też głównym motywem jej twórczości. Prowadzi funpage Warta wspomnień. Wiersze zaczęła pisać w dzieciństwie i porzuciła to na wiele lat. W 2018 wzięła udział w ogólnopolskim konkursie ,,Mój list do świata’’ gdzie zdobyła wyróżnienie specjalne. Laureatka nagrody w kategorii ,,przed debiutem’’ w VIII Ogólnopolskim Festiwalu Wandy Karczewskiej w Kaliszu za wiersz: ,,Czasem wychodzi ze mnie miasteczko’’. Lubi karaoke, heavy metal i Jacka Danielsa, gotuje dobry gulasz. Jeszcze nie wie co będzie robić jak dorośnie.

 

czasem wychodzi ze mnie miasteczko

rodzę przodków z pamięci. nadaję imiona,
kołyszę w trumnach i odkładam do grobów:

czaszki niemowląt Mikołaja – wszystkie dwanaście,
tylko Tomasz pochowany osobno. ciało Józka
zrasta się z oderwaną podczas ekshumacji głową.

Walentynę przeniosłam do Garlickich, choć nawet
ich nie znała. Heniek chciał spoczywać w korzeniach
brzozy, z drzewa ma tylko trumnę z mumią pszczoły.
kiedy go kładłam była ciepła wiosna. na urodziny
zrywam mu maki, żeby głębiej spał.

szukam Janka. wiem tylko, że jego dusza
ulotniła się podczas picia spirytusu. Zdziśka
nie odłożyłam do grobu, jego tam nie ma, on
wypłynął Wisłą do Tczewa i zgubił zegarek.
śnił mi się kiedyś z obiema nogami w jednej
nogawce kalesonów, z drugą fantazyjnie
przerzuconą przez plecy.

Marianna budzi się co jakiś czas i wysyła
mojego ojca po leki. wciąż pyta, gdzie są jej futra.
zamurowała je w piwnicy, żeby Niemcy nie znaleźli.
swoim dzieciom każe żyć długo, bo nie ma już dla nich
miejsca w grobie, a ona nie lubi leżeć ciasno. jej mąż

za okupacji uciekł z więzienia, przebierał się
w sukienki i biegał przez łąki, dziwne upodobania
jak na rzeźnika. w pięćdziesiątym siódmym go nie upilnowałam,
nie założył czapki i wyszedł na mróz z mokrą głową,
teraz zapalam mu tłuste znicze.

rodzę z pamięci, nie mojej, mnie jeszcze nie ma –
pradziadek Niemiec robi dla mnie trumnę w swojej stolarni.

 

podcień

ilu jest we mnie?
każdy ma drugie dno
a węzły gordyjskie plotą się w warkocze

noszę na plecach garb z myśli
ciągnę u nogi przeżycia pełne wojen i pożóg
dudnią kopyta koni
strzela płonący stos
płacze dno rzeki
klnie szewc pradziad
kule świszczą koło uszu
ciągną tanki po lodzie
wiatr huśta wisielców

koła historii kręcą się w ciszy

jestem nimi
moja dusza dzieli się na krótkie odcinki jak DNA
każdy w kropli żywicy kryje cień ich zwykłego życia, które minęło

są moim podcieniem
patrzę z góry
osiadają na chodniku jak galeria arkad
na fotografii
światło i cień
ustawiają się na zmianę
jedni w świetlistych aureolach
inni w mrocznych widmach

przeplatam ich
kradnę mrok
wchłaniam w siebie jak dym z papierosa
nie mam cienia
ten mrok noszę w sobie
kroję go na kawałki jak czarny chleb ich trosk
i jednym krótkim oddechem tnę milion węzłów z Gordion

 

na jarmarku

Na jarmarku w Warcie stary Szajnik rozkłada swój kram.
Schwarz, mydło i powidło – woła.

Tańczą kolorowe wstążki we włosach rudej Ryfki Zylberstein.
Jej tatuś jest krawcem, to ma ze ścinków koronę.
Wodzi za nią wzrokiem młody Ariel Joszkowicz,
od dawna się w niej kocha.

Kiedyś wezmą ślub w miasteczku.
On będzie kowalem jak ojciec.
A ona urodzi mu gromadkę czarnookich dzieci.

Z Żydowskiej ulicy ciągną korowody.
Chłopcy w czarnych jarmułkach.
Czy te pejsy tak kręcą się same, czy to Moszke Icka golibrody robota?

Mężczyźni w chałatach głośno rozmawiają i wciąż kiwają się w zamyśleniu.
Idzie stary rabbi Laskowski i kłania się nowo napotkanym znajomym.

Kobiety w chustach niosą ciężkie kosze z owocami, masłem i jajami.
– Koszerne? Po wiela Pani to, to? – baba się pyta.
– 2 grosze od sztuki – odpowiada staruszka.
To matka Mojsze Kalisza – szynk w Warcie utrzymującego.
Jakiż tam musi być tłok dziś na Targowiskowej.

Na Rynek wozów się zjechało bez liku,
konie stąpają z nogi na nogę by się ogrzać,
idą w niebo kłęby pary.
Dzień może będzie słoneczny, ale pachnie już w powietrzu jesienią.

Nagle niebo przecina tęcza mydlanej bańki,
w jej odpryskach pozostają tylko ciężkie kamienie macew i
gruzy spalonej synagogi.

Młodej żydówce wysypały się z kosza wiśnie,
niby lipcowe, a przecież miał zacząć się wrzesień.

Bruk opryskany krwią.